Bylismy na miejscu pozno, moze o wpol do dwunastej, dzieki temu moglismy podziwiac piekne gwiazdziste niebo i cala droge mleczna. Pozniej ksiezyc zaczal sie pojawiac i widok nie byl ten sam.
Czternastego bylismy z rana na plazy, slonce dopiero pojawialo sie nad horyzontem, po sniadaniu poszlismy sie kapac. Jak na moje upodobanie woda moglaby byc troszke cieplejsza, ale jak juz sie wejdzie, to nie chce sie wychodzic. I oczywiscie, banalnie: woda bardzo slona.
Po poludniu zesmy leniuchowali przy basenie, bo mlodz plywala znowu.
Okazalo sie, ze i starsi i mlodsi lubia pina colade, tyle ze dzieci bez rumu. Pozniej chlopaki eksperymentowali z kazdym drinkiem, jesli tylko byl kolorowy (stad duze niezadowolenie Michala, gdy sie okazalo, ze trinidaria, czyli rainbow drink nie mial niebieskiego, bo w niebieskim byl alkohol). Hamburgery, kanapki i frytki dostepne w barze rujnowaly apetyt na lunch i kolacje, choc przynajmniej nikt nie narzekal, ze jest glodnym, albo chce cos innego.
tu, jak widac, Ronaldo gra w ping ponga |
Przed wyjazdem udalo mi sie kupic Gabryskowi koszulke z bardzo ciekawym napisem:
(Choc Kumon robili dzielnie na przekor pieknej pogodzie).
Zdjecia:
Coco taxi. Jest okragle z kazdej strony
i prawdopodobnie zbudowane na bazie motocykla.
Chlopaki na drogach Trinidadu. Gabrys jak widac rece skrzyzowane. Za bardzo mu sie nie podobalo, potem sie wyluzowal.
Centrum. Tu wysiedlismy z dwoch taksowek, ktorymi przyjechalismy z hotelu.
Ale wracalismy jedna...
Na rynku... |
Ciekawe schody obok katedry, na gorze byla
kafejka. Wszyscy tu troche odpoczeli.
Widok z gory na miasto ( i na nas):
Okazalo sie, ze drugi taksowkarz nie stawil sie na umowiona godzine, wiec chcac nie chcac wsiedlismy do jednej taksowki ( i jak widac na wyzej zalaczonym zdjeciu bylo nas siedem osob + kierowca). Troche bylo ciasno, chowalismy glowy, zeby nas policja nie zlapala, i juz bylismy niedaleko hotelu (moze 3, 4 kilometry), kiedy guma na oponie odpadla. Detka nie pekla, na gwozdzia nie najechalismy, zwyczajnie guma na oponie nie wytrzymala i sie urwala... I nie dalo sie jechac dalej. Kierowca wymienil opone na nowa (tzn tak samo lysa, tyle ze sie kupy trzymala), i pojechalismy dalej. I przyznaje, ze to byla jak na razie najlepsza moja przejazdzka w calym zyciu.
Dowod:
Przy okazji moglismy podziwiac zachod slonca, ktory wydarzyl sie okolo szostej (na plazy przy hotelu codziennie zbierala sie duza grupa osob, by podziwiac zachod slonca nad oceanem. Siadali sobie wszyscy na lezakach, a jak juz slonce zaszlo, wszyscy klaskali.)
A wracajac do samochodu, to ten wyzej (ktory nie wiem nawet ile ma lat), kosztowal 7 tysiecy dolarow).
W srode, szesnastego stycznia, zdziwilismy sie, ze w styczniu moze byc goraco.
Znowu plazowalismy, a Magda miala urodziny. Naszym prezentem byl kubanski artysta. Zaspiewal specjalnie dla Magdy!
Potem udalismy sie na dyskoteke hotelowa. Dyskoteka siala pustka, prawdopodobnie wszyscy pojechali do Trynidadu do jaskini (ponoc fenomenalna dyskoteka, cos jak w polskiej Wieliczce, jak to Polacy z hotelu okreslili). Bawilismy sie przednio, az do bolu uszu.
W czwartek znowu bylismy na plazy, wpierw Jedrek byl zakopany w piasku, potem Adas, w miedzyczasie Michal. Troche pochodzilismy po plazy, spotkalismy pana kraba w piasku, zjedlismy hamburgery, pizze i frytki, i trzeba bylo sie pakowac.
Okazalo sie, ze Gabrys i Adas zgubili swoje czapki tego samego dnia. Wiec chodzili w naszych czapkach (czytaj: mamusinych):
Jedrek tez w komitywe popadl z kucharzem. Poszlo o hamburgery.
I slawetna pina colada...
I oczywiscie zaopatrzylismy sie w kubanskie cygara. Ale to juz calkiem inna historia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz